Barcelona to moje ukochane miejsce na ziemi (zaraz za Poznaniem. Mhmmm, lub może na równi? ;) ). Przez parę lat mieszkałam, studiowałam i pracowałam w tym pięknym mieście, a teraz wracam tam regularnie, parę razy do roku – odwiedzając rodzinę mojego narzeczonego. Ale myślę, że nawet jakbyśmy nie mieli tam nikogo – też bym wracała. Barcelona to idealna mieszanka kultury, pięknej architektury, designu, morza i pysznego jedzenia (nie wspominając o piłce nożnej…). Teraz, kiedy nie mamy juz tego na codzień, tym bardziej to doceniam. Więc nawet krótki weekend wykorzystujemy na maxa: planując wycieczki, obiady rodzinne, spotkania z przyjaciółmi i obowiązkowo wypad łódką z kuzynami Toniego, którzy są zapalonymi żeglarzami. Tym razem płynęliśmy na relaksie, nie żadne regaty, tylko słońce, kąpiel w morzu (jak się odpłynie trochę od brzegu to woda robi się tak niebieska, że już bardziej chyba się nie da) i totalny chill. Mieliśmy nawet pieska na pokładzie. Espi miała swój własny kapok, w którym wyglądała przekomicznie… ;)
Barcelona to owoce morza i ryby – pyyyyyszne! Na wielkiej „mariscadzie”, którą urządzilismy sobie w sobotę, na stole pojawiło się tyle rodzajów owoców morza, że z reką na sercu, ZUPEŁNIE nie wiem jak się nazywają po polsku. Ani po angielsku. A szczerze mówiąc, myślę, że niektóre się w ogóle nie nazywają… To trochę tak jak z Eskimosami: mają kilkanaście określeń na różne odcienie śniegu, podczas gdy dla nas śnieg jest po prostu biały. Więc na zdjęciach widzicie (po hiszpańsku): almejas, chirlas (to te małe muszelki), mejillones (po polsku: małże lub mule), cigalitas (to jakby krewetki, ale z pancerzem jak mały homar), gambas (krewetki – te na grillu), espardenyas – to te białe rzeczy na grillu, obok krewetek (whoa, znalazłam na Wikipedii! to się nazywa… TREPANG KRÓLEWSKI. – Padłam.), caracoles del mar (ślimaki morskie), i ostatnie: navajas (czyli te podłużne małże, które też zrobilismy sobie na grillu). Ale było tylko 5 sztuk i prawie wszystkie zjadła siostra Toniego. Buuu!
Podobno jeden z ostatnich trendów to tzw. foodporn – nałogowe robienie zdjęć jedzenia, i chwalenie się tym za pomocą różnych mediów społecznościowych. Kurcze, chyba wpisuje się w ten nurt w 100%. Kocham jeść! A rybki i owoce morza najbardziej :) Mam dla Was jeszcze inne zdjęcia i historie do opowiedzenia, które bardziej pokazują kulturę Katalonii (coś dla ducha, nie tylko dla ciała) – ale już dziś nie zdążę wrzucić :/ Praca mnie goni (jak to po urlopie, nawet jak się wyskoczy tylko na przedłużony weekend…), więc obiecuję nastepny hiszpański post pod koniec tygodnia!
A tymczasem już ostatnie zdjęcie jedzeniowe (ale widać też bransoletki, więc kwalifikuje się na firmowe!):
In Barcelona I was wearing: delikatna bransoletka z hematytem, srebro pokryte złotem LITTLE TREASURES / bransoletki z kamieniami pół-szlachetnymi z kolekcji LUCKY STONES / złota branso z kolekcji HEBE.
W kontakcie!
Niezłą mieliście ucztę!!! Również kocham to miasto nr 1 zaraz za Wa-wą. pozdrawiam
Dziękuję, prawdziwie królewska uczta była :) A dziś kolejny wpis dla miłośników Katalonii! Pozdrawiam również :)